piątek, 25 listopada 2016

Delegacja - dzień drugi



Dzień drugi zaczął się dosyć szybko, bo już o 7 rano mieliśmy zbiórkę w recepcji hotelu. Szybka lista obecności i na pociąg do miasta Miura, a stamtąd autobusem na wyspę Joga.
Na wyspie mieliśmy przyjemność zobaczyć market czy rynek, na którym odbywała się sprzedaż tuńczyka, a raczej jego licytacje. Oczywiście wszystkie tuńczyki były zamrożone. Proces mrożenia zaczyna się już na kutrach rybackich. Całe przedstawienie związane z przygotowaniem ryb do sprzedaży i zakupem obserwowaliśmy z piętra, więc mieliśmy dobry widok na to co się tam dzieje a oprócz tego mieliśmy swojego przewodnika, który nam o tym wszystkim opowiadał. Zamrożone ryby były najpierw układane w rzędach przed ladą za którą siedzieli ludzie przyjmujący oferty. Tylko jak ocenić jakość tuńczyka i jego cenę skoro jest zamrożony i bardziej przypomina tuńczykowego bałwana niż rybę, którą można zjeść? Nie jest to zbyt skomplikowane, ale pokazuje to jaką wiedzę na temat ryb trzeba posiadać, żeby być w stanie prawidłowo wszystko ocenić. Gdy tuńczyki grzecznie już leżały w rzędach pojawili się ludzie z piłami tarczowymi i zaczęli odkrajać kawałki ryb z końca ogona. Te odcięte kawałki następnie były rozmrażane poprzez wrzucenie ich do wiadra z wodą i następnie przywiązane sznurkiem do reszty ryby. Na podstawie tego jednego małego kawałka kupcy potrafią określić jakość produktu. Sprawdzają ilość tłuszczu i kolor mięsa, a następnie składają swoje oferty. Nadal jestem pod wrażeniem tych ludzi, że tak potrafią wszystko ocenić na podstawie tego jednego małego kawałka.
Gdy już zobaczyliśmy wszystko co było do zobaczenia w markecie, przeszliśmy do chłodni, gdzie przetrzymuje się te zmrożone tuńczyki. Chłodnia była podzielona na dwa pomieszczenia. W pierwszym było -25 stopni a w drugim już - 50. Przed wejściem każdy dostał zmoczony ręcznik i po wejściu do chłodni machaliśmy nimi tak, że każdy z nich w przeciągu chwili zesztywniał. Działo się to na prawdę szybko, zaledwie kilka machnięć i ręcznik był już sztywny. Co mnie najbardziej ciekawi to to, czemu będąc w chłodni gdzie było -50 stopni czułem się jak podczas polskiej zimy przy co najwyżej -25 stopniach. Nie wiem czemu takie właśnie odczucie miałem.
Zaraz przy chłodni znajduje się miejsce, gdzie zakupione ryby są porcjowane. Nie jest to praca, którą chciałbym robić nawet za kilka razy większe pieniądze niż dostaję teraz. Jest to praca monotonna i zarazem niebezpieczna ze względu na narzędzia jakie tam są używane. Przy takiej monotonii łatwo się rozkojarzyć i wypadek gotowy. Jak to mówią rutyna zabija.
Następnie powrót do Yokohamy na obiad i dalsze nauki. Na obiad sushi. Po obiedzie do czasu rozpoczęcia wykładów, czas wolny. Cała godzina dla siebie, więc szybkie zwiedzanie Yokohamy. W czasie tej jednej krótkiej godziny udało mi się zobaczyć panoramę miasta z Yokohama Landmark Tower. Chyba najwyższy budynek w Yokohamie. Z punktu widokowego widać Tokyo Skytree i Tokyo Tower, ale to chyba nie tak daleko. Widać też świętą górę Fuji. Na szczyt wieży jedzie się windą, która w najszybszym momencie jedzie z prędkością 750 m/min. Uszy się zatykają a na szczyt dociera się w mgnieniu oka. W sumie dobrze bo za wiele czasu nie miałem. Po zachwyceniu się widokami postanowiłem zwiedzić (ze względu na swój wyuczony zawód) japoński żaglowiec szkoleniowy Nippon Maru. Odpowiednik naszego Daru Pomorza czy obecnego Daru Młodzieży, na którym miałem przyjemność uczyć się trudnego życia i pracy na morzu. Zwiedzanie żaglowca było chyba jedną z lepszych rzeczy na tej całej "delegacji". Może to przez te wspomnienia, które wróciły... Szkoda tylko, że nie mogłem spędzić na nim trochę więcej czasu bo praktycznie cały statek przebiegłem zamiast na spokojnie sobie pozwiedzać takie cudo, jakim jest jest ta jednostka z resztą jak każdy żaglowiec.
Wykłady.... Nie ma tutaj nawet co pisać bo nie były nawet w najmniejszym stopniu ciekawe. Jedyna rzecz jaka mnie zdziwiła to to, że na tych wykładach mówili jak bardzo ważne jest to, żeby dbać o PR w internecie. W sensie chodzi tutaj o strony typu tripadvisor, google map czy facebook. Rzecz, która mnie się wydaje bardzo oczywista, dla Japończyków już tak oczywista nie jest.
Po wykładach kolacja. Kolacja bardzo wykwintna i niesamowicie smaczna. Do tego najlepsze sake a raczej nihonshu jakie piłem do tej pory. Zazwyczaj sake podawane jest w małej ceramicznej butelce z małym ceramicznym kieliszkiem ale to było sake z górnej półki, więc było podawane w kieliszkach do wina. Restauracja i kolacja na poziomie. Niestety pod wpływem alkoholu poziom zgromadzonych ludzi stoczył się do poziomu z dnia poprzedniego. Podczas tej kolacji dostałem nowy przydomek i od tamtej pory jestem Pimo Taro. Ludzie u mnie w pracy jakimś cudem się o tym dowiedzieli i tak już zostało. Oprócz tego jakiś starszy kolega "po fachu" oferował mi swoją córkę. Ciekawie się zaczynało robić, ale spotkanie dobiegło końca. Ja znowu wybrałem się na samotny spacer po najbliższej okolicy po czym, wróciłem do hotelu.
Na koniec muszę się pochwalić. Kupiłem sobie gopro i nagrałem swoją drogę do pracy, więc dla tych którzy chcą zobaczyć jak wygląda japońska prowincja do zapraszam.
https://www.youtube.com/watch?v=51B2a-cbSvc

A poniżej kilka zdjęć z tamtego dnia.


tuńczyki przenoszone na market

a tutaj już czekają na kupców



chłodnia -50

początek całego łańcucha porcjowania tuńczyka

widok z Yokohama Landmark Tower





prędkość windy!

siłownia Nippon Maru

kubryk kadetów!! Na Darze Pomorza mieli hamaki rozciągane w mesie! Więc nasi marynarze byli twardsi xD haha


jeden z pierwszych radarów




Yokohama Landmark Tower


mesa załogi

prywatna łazienka kapitana

mesa oficerska





jakby sterowanie na mostku wysiadło to na rufie mieli taki o to zapasowy system sterowania

pomieszczenie radiooperatora






piątek, 18 listopada 2016

Delegacja? - dzień pierwszy

W październiku miałem okazje pojechać na trzy dniową delegację do Yokohamy w ramach Japońskiego Stowarzyszenia Sushi. Oficjalny powód wyjazdu to szkolenie. Ja bym tego nie nazwał szkoleniem a raczej pokazaniem się jednej z firm u której nie jako byliśmy gośćmi, ale zacznijmy wszystko od początku. Na szkolenie przyjechali przedstawiciele wszystkich firm, które wchodzą w skład stowarzyszenia.

Pierwszego dnia zaraz po zameldowaniu się w hotelu poszliśmy na obiad. Oczywiście poszliśmy na sushi (trzeba próbować co tam konkurencja ma). Trochę drogo tam było, ale przecież firma płaci, to co się będę przejmował. Sushi było dobre, ale bez szaleństw. Zdziwiłem się, że z takimi cenami mają pełno klientów. Duże miasto to i ceny mogą być wysokie. Następnie pojechaliśmy do innego hotelu, gdzie przez ponad dwie godziny siedzieliśmy i słuchaliśmy jakiś prezentacji odnośnie komponowania menu. Tzn jego wyglądu. Zdziwiłem się trochę na początku, że tak wiele mówili o poprawnym nazywaniu produktów, ale przecież w japońskim jest kilka alfabetów, które można by użyć. Po omówieniu sobie szczegół odnośnie menu, mieliśmy wykład o norowirusach prowadzony przez przedstawicielkę jakiejś spółki wchodzącej w skład Mitsubishi. Wykład był na prawdę nudny, dla mnie wyglądał jak lekcja z biologii. Następnie w hotelowej restauracji mieliśmy wszyscy wspólny obiad. Tym razem dania kuchni chińskiej. Na stolikach była położona okrągła płyta ze szkła, która się obracała. Jest to genialne rozwiązanie, ponieważ kelnerzy stawiali wszystko na szkle, a jak ktoś chciał coś sięgnąć z drugiego końca to wystarczyło tylko obrócić szkło i jedzenie lądowało tuż pod naszym nosem. Oczywiście obiad był bardzo oficjalny, przynajmniej z początku jak jeszcze większość była trzeźwa... Przed samym obiadem na stoliki wleciały piwa, w butelkach i małe szklanki. Zaczęła się ceremonia nalewania sobie nawzajem tego trunku, a zaraz potem pierwszy toast. Dla nie znających tematu, w Japonii nie można polewać sobie samemu. Jest to też pewien wyraz szacunku dla osoby, której uzupełniamy szklankę. Łatwo się pogubić w ilości spożytego alkoholu, bo ciągle ktoś stara się uzupełnić twoją szklankę. Oszukiwanie też nie wchodzi w grę, bo jak ktoś będzie chciał Ci polać a szklanka będzie pełna to uprzednio poprosi Cię o choćby niewielkie upicie. Kolejna wskazówka: w Japonii zawsze (gdy wychodzi się gdzieś w celu oficjalnym czy czasem nawet ze znajomymi) najpierw zamawia się piwo do pierwszego toastu a potem już każdy zamawia co chce. Powód jest prosty, piwo nalewa się szybciej niż jakieś wymyślne drinki. Jak już mieliśmy za sobą pierwszy toast, a jedzenie nadal jakoś nie chciało do nas dotrzeć (pewnie wszystko tak było zaplanowane) wszyscy zaczęli się przedstawiać sobie nawzajem i wymieniać wizytówkami. Wizytówki zawsze wręcza się trzymając obiema rękami skierowaną tak, aby jej odbiorca mógł ją od razu przeczytać bez zbędnego obracania. Jako, że byłem tam jedynym białasem to niestety musiałem poznać tam każdego a szczególnie tych najważniejszych. Biały chyba tutaj ciągle będzie atrakcją... Obiad wraz z całą tą szopką trwał jakieś dwie i pół godziny. Jedzenie było na prawdę wyśmienite i do tego jakaś chińska wódka, która dobrze do tego wszystkiego pasowała. Po wspólnym obiedzie teoretycznie mieliśmy czas dla siebie, ale prawda jest taka, że po takim oficjalnym spotkaniu pełnym formalności i innych przeróżnych zasad, trzeba iść na after party. Poszliśmy do jakiejś chińskiej knajpki (Yokohama podobno słynie z kuchni chińskiej). Dalej picie i jedzenie, chociaż każdy już był zapchany. Tam już bez większych formalności zaczęło się pijaństwo i gadanie a w niektórych przypadkach bełkotanie o wszystkim i o niczym. Na after party prezes spytał się mnie czy wiem co znaczy jakieś słowo, którego już nawet nie pamiętam. Oczywiście odpowiedziałem, że nie mam pojęcia i pierwszy raz je słyszę. Zamiast mi wytłumaczyć co to znaczy bo wtedy może bym zapamiętał to polecił innemu prezesowi jakiejś spółki, żeby mi wytłumaczyć, a ten wstał wypiął się i pokazał mi swój zad. Serio? Do dzisiaj nie wiem co to słowo mogło dokładnie oznaczać i chyba nie chcę wiedzieć. Kiedy już wszyscy mieli dosyć i stwierdzili, że czas się zmywać bo następnego dnia trzeba wcześnie wstać, wróciliśmy do hotelu. Ja jako, że była jeszcze w miarę przyzwoita godzina stwierdziłem, że zapuszczę się trochę sam na jakąś przechadzkę. W końcu był to mój pierwszy raz w Yokohamie i muszę przyznać, że bardzo spodobało mi się to miasto. Tego samego wieczora nad miasto przybłąkał się tajfun, przez który ledwo co wróciłem do hotelu. Nie było lekko przy tak silnym wietrze i dosyć mocnym deszczu. Następnego dnia obudziłem się z przeziębieniem, z którego nie mogłem wyjść przez następne dwa tygodnie...

Tyle na dziś. Plan był opisać całe trzy dni, ale jakoś się chyba za bardzo rozpisałem, a chciałbym jeszcze dzisiaj pójść na jakąś kolację. Dorzucam jeszcze kilka zdjęć z tamtego dnia. Nie za wiele ich jest... Jakość też nie powala, ale....




Stół z obracanym szklanym blatem
                                                                          
                                                                       




piątek, 11 listopada 2016

Już nie biedny

Dzisiaj dzień wolny, obiad zjedzony, zakupy zrobione, internety nadrobione to pora wyjaśnić co się ze mną działo od czasu ostatniego postu. Trochę się wydarzyło, ale może to rozłożę na kilka postów.

Chyba stwierdziłem, że mam już dosyć tej studenckiej biedoty i rzuciłem szkołę, żeby zacząć pracę na pełen etat. Szkoda tylko studenckiego życia... W sierpniu opuściłem mury szkoły i na początku września przeprowadziłem się do Toyohashi. Kilka ostatnich dni w Kyoto spędziłem w hostelu co by nie płacić podwójnie czynszu za wrzesień. Najgorsze jest to, że ostatniego dnia w Kyoto musiałem błąkać się przez kilka godzin po stacji, ponieważ wymeldowanie z hostelu było o godzinie 10 a autobus do Toyohashi miałem o 16:45. Z tego nadmiaru czasu udało mi się zwiedzić świątynie, która znajduje się zaraz przy głównej stacji Kyoto. Jest ogromna i robi na prawdę dobre wrażenie oraz był to dobry sposób na odpoczynek od upału. Jest tam też lina grubości mojej ręki albo nawet i grubsza zrobiona z włosów ochotników (czy jak ich tam nazwać), którzy budowali tę świątynię. Polecam.

To teraz trochę o mojej pracy. Zostałem sushi chefem albo tzw. itamae co oznacza dosłownie "przed deską". Mój pierwszy dzień w pracy polegał w zasadzie na tym, że przez kilka godzin stałem trzymając w ręku kulke ryżu o wadze 16g, moja ręka miała się po prostu nauczyć tego, że jak za każdym razem będę sięgał do pojemnika z ryżem to wyciągnę z niego identyczną kulkę ryżu. Kolejnym krokiem była nauka formowania kulki ( ja wiem, że to nie kulka, ale jakoś nie mam pomysłu jak to nazwać). Nie ma chyba jednej uniwersalnej techniki na to formowanie, bo z tego co zauważyłem to każdy robi to mniej więcej po swojemu. Oczywiście jest kilka elementów wspólnych, ale chyba każdy wypracowuje jakiś swój sposób na to. Obejrzałem nawet specjalnie fragment filmu Jiro śni o sushi aby podpatrzeć jak on to robi i robi to po swojemu. Chyba istnieje jakaś podstawowa technika, którą tenchou (店長,czyli kierownik całej restauracji) pokazał mi na samym początku. Niestety nie pamiętam jej już, miała za dużo niepotrzebnych ruchów. Przecież i tak liczy się tylko efekt końcowy. Przynajmniej tak mi się wydaje.
W pracy całkiem dobrze mi się układa. Zadania, czy nowe rzeczy, których muszę się nauczyć nie przychodzą mi jakoś szczególnie trudno. Najważniejsze, że moi współpracownicy są zadowoleni. Zawsze miałem dobre podejście do pracy, dlatego chyba w Londynie tak dobrze mi szło (i tutaj z resztą też), ale tutaj dobre podejście to za mało. Tutaj trzeba oddać swoje życie pracy. Możliwe, że jest tak tylko w gastronomii, nie mam pojęcia jak to jest w innych firmach, albo tak jest tylko w mojej firmie. Generalnie nadal słyszy się o karoushi, czyli śmierci z przepracowania, więc kto wie jak to jest na prawdę.

Na początku października pojechałem do Yokohamy na delegacje czy szkolenie w ramach Japońskiego Stowarzyszenia Sushi. Okazało się, że mój szef jest jednocześnie prezesem tego stowarzyszenia. Byłem również tam jedynym białasem. Dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy miałem okazję też zjeść sushi na naprawdę wysokim poziomie i wszystko na koszt firmy, ale o tym szerzej w następnym poście.

Przez ponad miesiąc mieszkał ze mną mój dobry kolega ze studiów. W czasie studiów w sumie za bardzo się nie kolegowaliśmy, ale 3 lata temu spędziliśmy razem niezapomniane dla nas wszystkich wtedy obecnych wakacje w Kyoto. Szkoda, że wtedy nie pisałem bloga, bo na prawdę dużo się działo. Niestety musiał wrócić do Polski a ja przez to zostałem całkiem sam w nowym mieście, którego jeszcze nie zdążyłem poznać i nie prędko będę miał okazję bo japoński system pracy na to nie pozwala. Bynajmniej był to dobry okres dla mnie tutaj w Toyohashi. Codziennie jak tylko skończyłem pracę chodziliśmy gdzieś na kolacje, a w piątki i soboty chodziliśmy na tzw. przez na patrole w okolice głównej stacji, bo jest to niejako centrum miasta. Jak przystało na prowincjonalne miasto, nawet w weekendy się za wiele nie dzieje. Nie jest to coś do czego byliśmy przyzwyczajeni z Kioto, gdzie jest zawsze pełno ludzi do pogadania czy zapoznania. Tutaj po prostu tego jakoś nie ma... 

To chyba na tyle w ramach skrótu z ostatnich dwóch albo trzech miesięcy. Miało być isshoukyoto ale nie wyszło... Może kiedyś jeszcze tam wrócę. Na razie mam plan pojechać tam odwiedzić znajomych chociaż na jeden dzień bo tutaj to nawet nie ma z kim się napić... Miało być też biedny student, ale teraz już nie biedny i nie student, tylko przyszły sushi chef. Chyba by wypadało zmienić nazwę bloga, ale to innym razem...