niedziela, 26 czerwca 2016

Toyohashi

Toyohashi, miasto położone na północ od Kioto w prefekturze Aichi nad brzegiem oceanu. Można powiedzieć, że jest to japońska prowincja, bo jak na tutejsze warunki mimo, że miasto jest mniej więcej wielkości Poznania to uważane jest bardziej za miasteczko. Nie jest to turystyczne miasto, więc nadal można spotkać się ze zdziwieniem i niedowierzaniem ze strony Japończyków na widok białego, co zawsze jest ciekawym doświadczeniem. Mieszkańcy tego miasta mówią bardziej zrozumiałą wersją japońskiego dla mnie co znacznie ułatwia komunikacje. W Kioto wszyscy używają dialektu Kansai co czasem może sprawiać problem. Jednak dialekt Kansai nie jest tak hardcorowy jak dialekt z Okinawy, którego w ogóle nie rozumiem i dla mnie jest jak zupełnie inny język. To jest chyba największy problem studentów japonistyki. Uczysz się przez kilka lat języka japońskiego i okazuję się że tak na prawdę rozumiesz w pełni tylko ludzi z Tokio i okolic.

Wracając do tematu. Do Toyohashi pojechałem odwiedzić mojego kolegę ze studiów a raczej powinienem powiedzieć senpaia, który aktualnie tam mieszka i pracuje. Jego firma to zwykła agencja pracy, która specjalizuje się w ściąganiu obcokrajowców do pracy w Japonii. Oficjalnie byłem zaproszony przez firmę na rozmowę o pracę, ale tak na prawdę dla mnie był to pretekst do spotkania się kumplem, z którym nie widziałem się już kawałek czasu i napicia się. Transport zapewniała firma, jako że oficjalnie jechałem na rozmowę kwalifikacyjną. W sumie tylko dlatego się zdecydowałem, w innym wypadku nie miałbym tyle pieniędzy, żeby tam pojechać. W niedzielę po godzinie 22 kiedy skończyłem pracę wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do Toyohashi. Po przyjeździe szybki browarek i spać, bo następnego dnia miałem mieć rozmowę kwalifikacyjną. Nie bardzo mi i tak na niej zależało, jako że mój główny cel wycieczki był nieco inny. Poniedziałek rano pobudka, kawa i do samochodu. Na miejscu okazało się, że czeka na nas kilku przedstawicieli firmy i bus z kierowcą. W tym momencie okazało się, że zamiast standardowego przesłuchania, będę miał wycieczkę po wszystkich restauracjach jakie tamta firma posiada a trochę ich jest... W każdej restauracji, manager opowiadał nam o dosłownie wszystkim. Dowiedziałem się nie tylko jak te restauracje funkcjonują ale ile też zarabiają. Zobaczyłem też każdą kuchnie jak wyglądają i jak pracują w nich ludzie, jakich sprzętów używają. wycieczka trwała prawie cały dzień. Na szczęście w jednej restauracji, w której serwują sushi miałem szansę najpierw nauczyć się jak się je robi i zrobić kilka samemu a później razem ze wszystkimi zjeść. Oczywiście wszystko nadal na koszt firmy. Moi przewodnicy nie chwalili mnie, że sushi które zrobiłem wygląda bardzo dobrze i nie chcieli mi uwierzyć, że robiłem to pierwszy raz a ja jako polaczek nie chciałem im uwierzyć w te pochwały. Mniejsza z pochwałami, najważniejsze dla mnie było to że w końcu mogłem coś zjeść bo po całym dniu takiego zwiedzania byłem już na prawdę głodny. Na samym końcu odwiedziłem plac budowy, gdzie powstaje nowe biuro i główna kuchnia, która ma zaopatrywać restauracje w półprodukty. Kiedy wycieczka dobiegła końca myślałem, że już będzie po wszystkim, ale nie... Kolejny punkt programu to obejrzenie prezentacji multimedialnej firmy o tym jak wygląda teraz i jakie są plany na przyszłość. Muszę przyznać, że mają dosyć ambitne plany bo w ciągu najbliższych 4 lat chcą otworzyć coś koło 30 nowych restauracji. Po obejrzeniu filmiku o firmie, przyszedł sam prezes i właściciel firmy, aby zrobić "krótką" przemowę. Nie mówił nic konkretnego o firmie, ale to dobrze bo znowu słychać tego samego... Zrobił coś w stylu mowy motywacyjnej. Czułem się jak na spotkaniu FM Group, przy całym szacunku do nich. Ludzie, którzy mnie znają wiedza, że takie gadki na mnie nie działają i jednocześnie bawią. Możliwe, że to przez to, że lubię wszystko kwestionować. Prezes skończył swoje przemówienie i już miał być koniec wycieczki, kiedy to na ostatni punkt programu przewidziano pokazanie mi bloku mieszkalnego, należącego do firmy. Muszę przyznać, że całkiem dobre mieszkania i w dobrej cenie. Koniec. Nareszcie. Jedziemy z kumplem na ramen, chwila odpoczynku i na miasto się napić. Taki był plan. Prezes postanowił, ten plan nieco zmienić. Podczas gdy jedliśmy ramen dostaliśmy wiadomość, że chce się spotkać z nami w jednej z jego restauracji po to aby wspólnie coś zjeść i się napić, więc jedziemy. Na miejscu byli wszyscy, najważniejsi przedstawiciele firmy i my. Ważne jest kto gdzie siedzi. Podczas kolacji, rozmowy już bardziej luźne ale nadal w okolicach bieznesu jakiego mieliśmy dobić. Popijawa z prezesem skończyła się koło godziny 21, tak więc cały dzień zleciał, nawet nie wiem kiedy...
Do wycieczki dostałem pełno ulotek i folderów odnośnie każdej restauracji i firmy ogólnie oraz gadżet w postaci ręczniczka z tak mi się wydaje hasłem firmy, które po przetłumaczeniu da nam dobrze znane "nie ma rzeczy niemożliwych".

Niestety nie potrafię powiedzieć nic więcej na temat samego miasta, ponieważ cały dzień wyglądał trochę inaczej niż to sobie wyobrażałem. Potraktowana mnie jak potencjalnego partnera biznesowego a nie zwykłego pracownika. Jeśli ktoś będzie kiedyś miał w planach robić interesy z Japończykami to tak to właśnie wygląda. Tak się robi biznes w Japonii.
Na koniec dnia dostałem ofertę pracy. Bardzo korzystną. Po dłuższym przemyśleniu sprawy postanowiłem ją przyjąć. Wczoraj wysłałem wszystkie niezbędne dokumenty do firmy. Teraz musimy (ja i firma) czekać na decyzję urzędu imigracyjnego na przyznanie dla mnie nowej wizy. Już nie studenckiej a pracowniczej. Jak tylko ja dostanę to rzucam szkołę i przeprowadzam się do Toyohashi. Czyżby koniec biedy?




Sushi, które zrobiłem a następnie zjadłem

piątek, 24 czerwca 2016

Nagashi soumen

Dokładnie tydzień temu zostałem zaproszony przez mojego znajomego Japończyka na imprezę nazwaną nagashi soumen. Było bardzo przyjemnie i zabawnie. W sumie to potrzebowałem czegoś takiego do odbudowania morale ( podobno nie odmienia się tego wyrazu? Dziwnie to brzmi). Postaram się teraz opisać na czym zabawa polega i jak przebiegała cała impreza.

Nagashi soumen po japońsku oznacza nic innego jak płynący makaron i chyba już więcej nic nie trzeba pisać na ten temat. Soumen to rodzaj bardzo cienkiego makaronu (grubość poniżej 1,3mm) robionego z mąki pszennej. Zazwyczaj podaje się go na zimno razem z tsuyu. Jest to sos zrobiony na bazie płatków bonito i całkiem możliwe, że sosu sojowego. W smaku przypomina bardziej łagodny sos sojowy. Jest to potrawa typowo letnia. Sos którego my używaliśmy nazywa się dokładnie mentsuyu.
Zabawa polega na tym, że w rynnie zrobionej z bambusa płynie woda do której wrzuca się makaron a uczestnicy muszą go złapać za pomocą pałeczek zanim dotrze on do końca rynny i przepadnie. W naszym przypadku na końcu rynny było postawione wiaderko, które w ostateczności łapało makaron za nas. Impreza zaczęła się koło godziny 19, gdy już wszyscy się zebrali, ugotowaliśmy pierwszą porcję makaronu, każdy otrzymał kubeczek z sosem, pałeczki i zaczęliśmy zabawę. Jako opcję dodatkową do sosu można było dodać trochę szczypiorku co podkręcało smak. 
Nie jest to, aż tak trudne jakby mogło się wydawać ale wymaga pewnej wprawy, zwłaszcza jeśli stoimy na samym końcu, gdzie makaron jest już w pełni rozpędzony. Kilka podejść i już można zostać mistrzem nagashi soumen a po kilku takich imprezach będziemy w stanie złapać pałeczkami muchę jak bohater Karate Kid. 
Po kilku wypitych puszkach piwa, jak można było się spodziewać w bambusowej rynnie zaczęły pływać inne niż makaron smakołyki, głównie chrupki i ryżowe krakersy. Był to tzw. level up. Makaron łapie się znacznie prościej.

Całej imprezie towarzyszyły jeszcze gry planszowe i szisza, która chyba ostatnimi czasy zdobywa coraz większą popularność w Japonii. Tamtego tygodnia dostałem od rodziców paczkę z Polski, więc postanowiłem zabrać ze sobą opakowanie krówek. Byłem bardzo zaskoczony faktem, że Japończycy tak bardzo je polubili. Zawsze wydawało mi się, że nasze słodycze będą dla nich za słodkie. 
Jest to dobra alternatywa dla grilla albo jako dodatek to grilla. Sezon grillowy w Polsce już dawno rozpoczęty, więc może warto pomyśleć o takim właśnie spędzeniu sobotniego popołudnia w gronie znajomych. Makaron japoński można bez problemu kupić w Polsce. Pamiętajcie tylko, żeby był to makaron pszenny i najcieńszy jaki znajdziecie. Problem może być ze znalezieniem mentsuyu, ale to można zrobić samemu (link pod postem). Można też wymyślić jakąś Polską wersje nagashi soumen.
Ja wieczór zaliczam jak najbardziej do udanych i polecam każdemu taką zabawę, niekoniecznie w Japonii. 








czwartek, 16 czerwca 2016

Aimai - czyli niedopowiedzenia

Dostałem dzisiaj wolne w pracy z powodu deszczu (nadeszła pora deszczowa, mam tylko nadzieję, że nie za często będą mi się zdarzały takie wolne dni) oraz miałem dosyć ciekawą lekcje, więc podzielę się zdobytą wiedzą z okazji wolnego czasu.

Aimai 曖昧 dosłownie dwuznaczne, niejasne, niedopowiedziane. Ta dwuznaczność jest obecna w japońskiej sztuce oraz niestety w życiu codziennym. Tutaj pytania typu "co autor miał na myśli?" pojawiają się częściej niż na maturze z polskiego. Osoby które uczą się japońskiego czy mają japońskich znajomych pewnie wiedzą o co chodzi.

Dla Japończyk pokój i harmonia to dwie ważne rzeczy, dlatego też unikają mówienia wielu rzeczy wprost. Nie chcą urazić uczuć drugiej osoby, jednak dla nas wychowanych w zachodniej kulturze nie mówienie wprost pewnych rzeczy doprowadza nas do szału, więc nie ma mowy o pokoju i harmonii. Jest to szczególnie kłopotliwe podczas nauki japońskiego. Poznajemy nowe wyrażenia, słowa ich użycie ale nikt nigdy nie mówi, że może być tego drugie dno. Następnie rozmawiamy z Japończykami i okazuje się, że coś co niby zrozumieliśmy tak na prawdę nie było tym czym myśleliśmy, że jest. Niedopowiedzenia są traktowane przez Japończyków jako forma grzecznościowa, więc pewnie częściej jest to używane w momencie, kiedy dopiero co poznaliśmy kogoś i nie jesteśmy jeszcze co do siebie pewni, albo jeśli pytamy o coś na prawdę niewygodnego. Wynika to też z tego, że Japończycy nie chcą się narzucać i jednocześnie chcąc być grzecznymi ludźmi wpędzają nas gaijinów w kłopoty. Aimai jest o tyle problematyczne (według mnie), że nie idzie się tego nauczyć w szkolnej ławie, ucząc się tylko języka. Trzeba też poznać choć trochę kultury, żeby wyłapać niektóre konteksty, albo spędzić trochę czasu z Japończykami.

Dla być może głębszego zrozumienia tematu podam kilka przykładów jakie miałem na lekcji.

1. Yabai - dosłownie oznacza coś niebezpiecznego czy to sytuacje czy przedmiot cokolwiek. Teraz przez młodszych ludzi, jest to używane głównie do określenia, że coś jest cool.
2. Sore wa ii - oznacza zarówno zgodę jak i sprzeciw. Zapraszacie kogoś na wspólny obiad i słyszycie taką odpowiedź, co robicie?
3. Daijoubu - każdy chyba wie, że oznacza to nic innego jak "wszystko ok", "pasuje", ale ma też to swoje drugie dno. W niektórych przypadkach może oznaczać, że jest coś jest niekonieczne, niepotrzebne. Dla przykładu: kupujecie puszkę piwa w konbini i osoba z obsługi pyta Was czy chcecie torebkę, Wy mówicie nie, nie potrzebuję (przecież zaraz to piwo wypiję, po co mi kolejne śmieci jak tutaj śmietników nie ma) po jap. iie, iranai. Nic bardziej mylnego powiedziałby prowadzący Polimaty. Poprawna odpowiedź to: daijoubu.
4. Chotto - oznacza trochę, niewiele, ale często też nie ma żadnego znaczenia. Jest używane tylko po to aby uniknąć mówienia czegoś wprost. Chotto komaru nie będzie oznaczać, że coś jest trochę kłopotliwe ale nieziemsko nas denerwujące. Dzięki chotto zmiękczamy przekaz.

Niedopowiedzenia razem z setkami jak nie tysiącami wyrazów, które brzmią identycznie czynią ten język trudny do pełnego opanowania. Okazuje się teraz, że oprócz znajomości gramatyki konieczna jest też umiejętność czytania między wierszami, czyli 空気を読む (kuuki wo yomu) albo w skrócie KY. Pisząc o aimai przypomniało mi się o honne i tatemae. Pierwsze oznacza to co myślisz na prawdę a drugie co tak na prawdę mówisz. Przybieranie masek. Jestem dla Ciebie miły, ale w środku pragnę Cię już nigdy nie zobaczyć. Nie mam pewności czy to się jakoś ze sobą wiąże, ale jest to ciekawy pomysł na następnego posta. Dla zainteresowanych polecam odcinek japońskiej dramy Nihonjin no shiranai Nihongo odcinek 9, gdzie na swój sposób jest wytłumaczony problem aimai. Zostawiam Was w nadziei, że nowe młode pokolenie w epoce globalizacji stanie się bardziej bezpośrednie....

wtorek, 14 czerwca 2016

Shamisen and Kamogawa

24.05.2016

Yesterday beacuse I had day off me and my friend decided to go to pub. We wanted to find some new place around the area we living. Fortunately finding a new place wasn't so hard. And the place we found became a place where we'll come back soon. Music in this pub is played from old vinyl records. And that's one of many things that makeing this pub worth to go. Also the atmosphere inside is perfect. It's small and cosy. There is a place just for 7 people, but that's the point, beacuse you can easily get into interaction with Japanese people. As you may know They are usually shy, but not in places like this pub. They are steady customers so They know each others, They are friends so it is you entering theirs territory where They feel comfortable and safe. This is good for me and for everyone who wants to practice Japanese or make Japanese friends.

For some time I wanted to learn how to play at shamisen. Shamisen is a three string intrument that looks like a guitar. However finding a teacher or some club is not an easy job...  I was looking for it almost everywhere. I was even ready to ask old guy who is playing at shamisen every morning near the river on my way to school to become my teacher.  But thanks to that new pub we found yesterday, I don't have to.  We met there to Japanese women who are musician. They are giving concerts around Japan and even abroad. So I had to ask them if They know someone who can teach me and of course one of them knows the person I'm looking for. Maybe I'll start my lesson soon.

Shamisen is done so now it's time for Kamogawa. Translateing it litteraly it means Duck River. Why? don't ask me. Maybe it is beacuse ducks are living on this river. Anyway it's a river going through Kyoto like Thames in London or so on. Every day I go to school or work along Kamogawa. Many people are having picnic, practicing, relaxing, partying by the river. So you can call it the heart of Kyoto. River provides the home for many animals. You can meet even deers! But there is one animal that surprised me today. And that was Coypu. I'm not sure about the name. Correct me if I'm wrong. I'm wondering how many of you know this animal. It was really popular in 80' in Poland. My grandfather was keeping them for meat and fur. I still remeber how he was teaching me about keeping and killing them. 
At the end I want to show you a picture of guy I met today.



piątek, 10 czerwca 2016

Wagashi

Wagashi, czyli japońskie słodycze. Zrobione są z cukru zmieszanego z pastą z fasoli azuki. Słodycze te powstawały już w okresie Yayoi ( 400 r. p.n.e. - 250 r. n.e.), wtedy używano bardziej naturalnych składników słodzących, takich jak owoce. Dopiero w okresie Muromachi (1333 - 1560) ich rozwój nabrał rozpędu, dzięki handlu z sąsiednimi krajami, od których Japonia kupowała i nauczyła się wytwarzać cukier, aby w okresie Edo (1603 - 1868) przybrać już swoją dojrzałą formę, jaką można zobaczyć dzisiaj. Wagashi, często zajada się popijając herbatą, w domu czy bardziej oficjalnie podczas ceremonii parzenia herbaty. Kupuję się je też jako prezent na różnego rodzaju okazje.

Nie tak dawno temu miałem okazję uczestniczyć, w spotkaniu na którym każdy miał szansę spróbowania swoich sił w sztuce robienia wagashi. Niewątpliwie jest to sztuka, bo z założenia powinno oddziaływać na wszystkie pięć zmysłów.
Na samym początku mieliśmy okazję wysłuchania, krótkiego przemówienia na temat mono no aware (物の哀れ), czyli o japońskiej kategorii estetycznej wyrażającej przemijanie i patos rzeczy. Rozmowa ta akurat była adekwatna do pory jaka nastąpiła w Kyoto, czyli koniec kwitnienia wiśni.  Podczas tego przemówienia piliśmy herbatę sakuracha. Jest to nic innego jak kwiat wiśni zalany wrzątkiem.   Przynajmniej tak było w moim przypadku. Herbata oczywiście była dość oryginalna.
Następnie przeszliśmy do innego pomieszczenia, gdzie czekał na nas już mistrz wagashi z przygotowanymi zestawami, koniecznymi do robienia wagashi. Wszyscy usiedliśmy w okół wielkiego stołu i w tym momencie mistrz zaczął swoje przemówienie do nas. Trochę nudne... W zasadzie to cały czas powtarzał, aby robiąc wagashi myśleć o kimś, bo tylko wtedy uda nam się osiągnąć zamierzony efekt. Zabawa zaczęła się, kiedy przystąpiliśmy do działania. Mistrz tłumaczył nam krok po kroku jak wykonać odpowiedni kształt i jak powinniśmy używać niezbędnego narzędzia w tym przypadku jakim był zwykły kawałek drewna o trójkątnym przekroju. Zaznaczam od razu, że nie jest to takie trudne jakby mogło się wydawać, wystarczy posiadać odrobinę zdolności manualnych, więc nie wiem czemu mistrz i inni z grupy tak się zachwycali, moimi efektami. Może to była zwykła uprzejmość Japończyków. Ostatecznie każdy z nas zrobił trzy różne rodzaje wagashi sakura, kwiat słoneczniku i take no ko czyli pędy bambusa, które są jadalne.
Na końcu, wymieniliśmy się po jednym wagashi z osobą, która siedziała na przeciwko nas a następnie mieliśmy zrobić dla siebie nawzajem herbatę. Gdy już każdy miał swój kawałek wagashi i herbatę podarowane przez drugą osobę, usiedliśmy, a miejsce centralne zajął mistrz. Był to moment, w którym każdy kto chciał podziękować za lekcję, mógł to zrobić. Oczywiście większość osób była chętna - Japończycy. Ja tego nie zrobiłem.

Była to świetna zabawa i polecam ją każdemu, kto zechciałby spróbować swoich sił. Koszt całkiem przyzwoity, 1000 jenów. Do dzisiaj jestem pod wrażeniem, że po chyba trzech latach od zakończenia historii literatury japońskiej nadal pamiętałem te wszystkie kategorie estetyczne, tym bardziej że nie byłem przykładnym uczniem...


wynik mojej zabawy

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Przypadkowe spotkanie

W końcu zdarzyło się coś ciekawego o czym warto napisać. Szkoda tylko, że nie zdarza się to częściej, albo po prostu to co jest ciekawe postrzegam już w inny sposób.
Wczoraj coś koło godziny 21, kiedy to już powoli zaczynałem myśleć o powrocie do domu do knajpki w której pracuję wparowało ośmiu Polaków. Na początku w ogóle nie zwróciłem na to uwagi, kolejni klienci, ale w momencie jak zaczęli rozmawiać ze sobą dotarło do mnie, że to Polacy. Ciężko mi było w to uwierzyć, że Polacy wparowali akurat właśnie do mojej knajpy kiedy ja pracowałem. Pochwaliłem się od razu właścicielce, że ta grupa ludzi to Polacy. Od razu oddelegowała mnie do wytłumaczenia wszystkiego co znajduje się w menu. Nie byłem tym zachwycony, bo nie bardzo miałem ochotę na kontakt z rodakami, tym bardziej obcymi dla mnie. Doświadczenie z Londynu uczy, że Polak to będzie pierwsza osobą jaka spróbuje Cię wykorzystać, więc pewnie stąd to sceptyczne nastawienie. Mimo wszystko spełniłem swoją rolę. Wytłumaczyłem naszym rodakom praktycznie każdą pozycję z menu, po czym zebrałem zamówienie i wróciłem do kuchni. W międzyczasie zawołali mnie do siebie, żeby polecić im jakieś miejsca godne zobaczenia. Oczywiście zrobiłem to, teraz mam tylko nadzieję, że nie dostanę za to upomnienia, bo przecież opuściłem swoje stanowisko pracy na jakieś 10 minut.
Tak się jakoś, złożyło, że w momencie kiedy ja skończyłem pracę, to oni też postanowili opuścić lokal. Jako, że zauważyli mnie wychodzącego, nie mogłem przejść obok nich tak bez słowa, więc zapytałem dokąd mają zamiar się udać i czy potrzebują pomocy. Nie otrzymałem odpowiedzi, bo od razu zostałem zaproszony na drinka, a przy okazji miałem im trochę poopowiadać o Kioto i Japonii. Powiedzieli, że za wszystko płacą. Dwa razy nie musieli mnie namawiać. Zaproponowałem pobliski bar, ale zdecydowali, że chcą iść do baru w którym byli wcześniej. Dobrze się stało, że nie poszliśmy do "mojego" baru bo to na pewno by nie było miejsce dla takich ludzi. Poszliśmy więc do "ich" baru, który był powiedzmy dla ludzi z grubszym portfelem. Kelner na wejściu powiedział, że jest opłata za sam wstęp a następnie trzeba jeszcze płacić za alkohol. Opłata za wstęp kosztowała 1000 jenów! Pewnie nigdy już tam się nie napiję. Alkohol też nie był wcale taki tani. Przetłumaczyłem im wszystko co kelner powiedział i zapytałem czy chcą iść do innego baru skoro tutaj trzeba płacić za wejście. Nie chcieli. Cena nie robiła na nich żadnego wrażenia. Wtedy pomyślałem sobie, że to nie są zwykli Polscy turyści.
Usiedliśmy na tarasie baru, zamówiliśmy drinki i zaczął się dla mnie maraton pytań. Pojawiły się nawet pytania nie związane z Japonią a bardziej z moją osobą. Na wszystkie pytania odpowiadałem. Obaliłem też kilka mitów. Mam nadzieję tylko, że nie myślą teraz o mnie jak o kimś kto jest bezgranicznie zafascynowany Japonią, potrafię dostrzegać też złe strony tego kraju. Po jakoś mniej więcej godzinie nieustannych pytań i dosyć przyjemnej dyskusji, przeszli do sedna. Okazało się, że wszyscy są biznesmenami mającymi swoje firmy, zarabiającymi sporo pieniędzy. Okazało się, że oczywiście przyjechali tutaj na wakacje, ale szukają też opcji wejścia na rynek Japoński. Upatrzyli sobie mnie jako przyszłego współpracownika, który pomoże im ten cel osiągnąć.Wymieniliśmy się e-mailami, numerami telefonu, powiedziałem że jak tylko będę mógł to pomogę. Atmosfera się nieco bardziej rozluźniła, nie wiem tylko czy to przez alkohol, czy przez to że nasza znajomość weszła na trochę inny poziom. Przez cały wieczór robiłem też za tłumacza, co akurat mi nie przeszkadzało, bo to dobra okazja do potrenowania japońskiego. Po północy jeden z kolegów powiedział, że jego żona ma urodziny. Poprosił mnie, abym zamówił szampana rozlanego do kieliszków i żeby kelnerzy dostarczyli wszystkim te kieliszki. Nigdy chyba jeszcze nie piłem tak drogiego szampana. Butelka kosztowała około 400 złotych! Zupełnie inny smak niż ten co znam, ale co się dziwić gdy zazwyczaj pijało się michela z biedry czy tzw. "ruskiego" szampana za 5 złotych za butelkę.

Po szampanie, jeszcze po jednym drinku i rozeszliśmy się  oni do hotelu a ja do domu. Rachunek końcowy to 60 tysięcy jenów czyli około 2200 złotych, zależnie od kursu. Znowu nie zrobiło to na nich większego wrażenia, a dla mnie jest niemalże mój miesięczny budżet.Tego wieczoru dostałem propozycje zarobku i współpracy, cenę ustalam ja. Pewnie będzie dla nich nieziemsko niska. Na razie mam wybadać rynek i zrobić raport, szczegóły mam dostać na mejla. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem godząc się na to, ponieważ nie mam żadnego doświadczenia jeśli chodzi o badanie rynku. Ja mogę jedynie w miarę sprawnie komunikować się z Japończykami, czy przeglądać Japoński internet. Czas pokaże. Możliwe też, że powinienem zmienić swoje nastawienie do Polaków za granicą.

niedziela, 5 czerwca 2016

Bezdomność w Japonii

Ostatnio wracając ze szkoły zauważyłem, że jeden z bezdomnych mieszkający pod mostem zaczął hodować pomidory. Skłoniło mnie to do poszukania kilku informacji, na ich temat, ale niestety nie mogę znaleźć nic konkretnego w odniesieniu do całej Japonii, a co dopiero do samego tylko Kioto.

"Problem" bezdomności zaczął się na początku lat 90-tych, zaraz po kryzysie ekonomicznym, kiedy to pracę straciło wielu Japończyków. Początkowo próbowano się ich pozbyć z ulic i jakoś ukryć, bo przecież jak to możliwe, żeby w tak rozwiniętym państwie pojawił się taki problem. Jednak teraz ponad dwadzieścia lat później nikt już tego nie ukrywa, chociaż nadal nie ma chyba jakiejś większej pomocy ze strony rządu. Jedyną pomoc niosą organizacje kościelne. Ciężko też znaleźć jakiekolwiek oficjalne dane.  Wg wikipedii w 2001 roku ludzi bez dachu nad głową było około 25 tysięcy, oraz to, że stolicą bezdomnych jest Osaka. Prawdopodobnie ciężko jest takie dane zebrać, ponieważ nie wszyscy bezdomni żyją na ulicy. Część z nich sypia w Internet Cafe, albo capsule hotel. Jest to dosyć tania opcja na spędzenie nocy, a do tego można jeszcze wziąć prysznic czy obejrzeć telewizje.

Bezdomni w Japonii, różnią się od tych których można spotkać w Polsce. Tutaj budują oni swoje własne "domki" z kartonów i brezentu lub płyty wiórowej, choć niektórzy nie robią nic. W Kioto można ich spotkać pod mostami przecinającymi Kamo i w okolicach głównej stacji kolejowej, zaś w Tokio najwięcej chyba ich jest w parkach, gdzie tworzą małe społeczności. Nigdy nie proszą o pieniądze, czy coś do jedzenia. Tak jak nasi, zbierają puszki, czy jakieś inne śmieci, które można sprzedać. Możliwe też, że łowią ryby w rzece. Ten, który hoduje swoje pomidory, posiada nawet radio, którego ciągle słucha. Na studiach jeden z wykładowców mówił nam nawet o bezdomnych w Tokio, którzy założyli swoją sieć internetową oraz mieli dostęp do normalnego internetu. W Japonii bezdomni są na pewno lepiej zorganizowani niż gdziekolwiek indziej na świecie.Trzy lata temu każdego wieczoru widziałem jednego bezdomnego nad rzeką, który zarabiał grając na ulicy i zbierając puszki. Sypiał na przystanku autobusowym. Co najważniejsze, nie widziałem jeszcze, żadnego zachlanego w trupa, jak to często bywa w Polsce. Nie wykluczam, że tutejsi są nie pijący. Tylko ja po prostu jeszcze takiego nie spotkałem. Czytając jeden wywiad z bezdomnymi z Kioto, dowiedziałem się, że są oni w stanie w ciągu tygodnia zarobić około 30 tysięcy jenów. Jest to prawie trzy razy więcej niż mój tygodniowy budżet...


To zdjęcie zrobiłem trzy lata temu. Obecnie nie ma już tego "domku". 


Co by nie pisać i nie mówić bezdomność, jest poważnym problemem niezależnie od szerokości geograficznej. Poniżej zamieszczam linki do artykułów o bezdomności w Japonii.


  1. Homelessness in Japan: Invisible and Tolerated
  2. Zaskakujący świat: Bezdomność w Tokio.
  3. The Open Homeless

sobota, 4 czerwca 2016

Walka o przetrwanie

Jedzenie, czyli coś bez czego nie przetrwamy. Jeść trzeba i każdy o tym wie a odczucie głodu to wg mnie najgorsza rzecz. Wielu ludzi myśli, że będąc w Japonii codziennie je się sushi czy inne smakołyki, które oferuje japońska kuchnia. Może tak jest jak się ma trochę więcej pieniędzy niż ja. Nie wiem. Moja dieta jest raczej w 90% zachodnia. Jakoś tak dziwnie wyszło, że jest po prostu najtańsza. Niestety nie najlepsza, a świadczy o tym moja stała utrata wagi. Od momentu przyjazdu będzie to już jakieś 7kg.

Śniadanie i kolacja zawsze w moim przypadku wyglądają tak samo. Wracając z pracy zaopatruję się w nie w konbini. Cena śniadania to zazwyczaj 125 jenów a kolacji 100. Chociaż to i tak wszystko zależy na jaką opcję się zdecyduję, jednak nigdy nie przekraczam 130 jenów.

Tak wygląda moje śniadanie. Dorzucam do tego jeszcze kawę.
koszt: 125 jenów. Jest to taka bułka z parówką i majonezem. Można zjeść tak jak jest, albo podgrzać w mikrofali. Ja zawsze wybieram drugą opcję bo wydaje mi się, że smakuje wtedy lepiej.



Kolacja. Tak samo jak śniadanie, rodzaj bułki, tylko że w tym przypadku jest bułka z tuńczykiem i majonezem. Też można podgrzać w mikrofali. Koszt to całe 100 jenów.


Obiad. Tutaj akurat mnie dwie opcje, japońskie curry z ryżem i spaghetti. Z curry zrezygnowałem już jakiś czas temu, kiedy odkryłem, że spaghetti jest o wiele tańsze. Oba zestawy bardzo proste w przygotowaniu, wystarczy mieć do dyspozycji mikrofalówkę lub garnek z wrzątkiem. Co nie jest wielkim problemem, ponieważ w praktycznie każdym sklepie znajduje się mikrofalówka dostępna dla klientów, a jeśli nie jest ona wystawiona to znajduje się za sklepową ladą i wtedy wystarczy poprosić kasjera o podgrzanie.

Japońskie curry. Koszt takiego sosu to 88 jenów za sztukę. Występuje w kilku stopniach ostrości. Oczywiście są sosy curry droższe, ale ja jestem biedny więc zawsze wybieram najtańszą opcję. Do tego zawsze mam a raczej miałem ryż. Jedno takie opakowanie kosztuje 100 jenów, ale gdy kupimy 10 na raz cena spada do około 70 jenów za sztukę. Taki ryż wrzucamy do mikrofalówki na 1,5 minuty i gotowe. Sos można wrzucić na 5 minut do wrzątku, albo też podgrzać w mikrofali.


Spaghetti. Koszt to 198 jenów za opakowanie w którym jest 5 porcji makaronu. Co jest bardzo wygodne. Zawsze miałem kłopot z odpowiednim wydzieleniem porcji makaronu. Do tego dochodzą sosy, których są aż trzy różne smaki, meat sauce, carbonara i napolitana. Wszystkie kosztują po 100 jenów za sztukę. Cena makaronu sprawia, że to danie zawsze będzie tańsze. Wykonanie bardzo proste, wrzucam wszystko do garnka z wrzącą wodą. Tak, sos w opakowaniu też, wg zaleceń instrukcji. Opakowanie jest wykonane z dosyć mocnej foli aluminiowej, więc nic się z tym nie dzieje. Jedyna rzecz może jakiej nie powinienem robić to gotować to razem z makaronem jednocześnie w jednym garnku.


Jak da się zauważyć mój obiad jest marki style one, jest to coś w rodzaju tesco value czy mini ceny w intermarche.

Do tej pory są to najtańsze opcje jakie udało mi się odnaleźć. Oczywiście jeśli bym gotował wszystko sam to powinno być taniej, ale jeszcze nie nauczyłem się korzystać z japońskich produktów.
Oczywiście jeśli ktoś przyjeżdża tutaj tylko na wakacje to raczej nie będzie korzystał z moich opcji, bo raczej nie o to chodzi aby oszczędzać na wakacjach. Jeśli jednak czyjś budżet jest skromny, to polecam stołowanie się w konbini czy supermarketach oraz w tanich sieciówkach. Konibini wbrew pozorom nie są takie tanie, ale są wszędzie, dosłownie. Czasem mają promocję na produkty którym kończy się termin, więc warto chodzić tam wieczorami.
Wszystkie supermarkety tutaj mają na zapleczach kuchnie, w których przyrządzane są różnego rodzaju dania. Najczęściej spotykanym supermarketem jest chyba Fresco. Od razu zaznaczam, że nie jest to najtańszy sklep, ale jedzenie ( to robione przez nich na miejscu) jest w dobrej cenie. Ja często robiłem tak, że kupowałem porcję ryżu za 100 jenów i do tego dobierałem sobie coś na co akurat miałem ochotę. Zazwyczaj był to smażony kurczak albo smażona ryba. Zazwyczaj taki dodatek do ryżu to koszt około 200 jenów. Oczywiście taki dodatek może być droższy jeśli chcemy większą porcje. Przy kasie dostajemy pałeczki, więc nie ma problemu z późniejszym zjedzeniem. Dobra opcja na obiad, gdzieś na zewnątrz. Zanim jeszcze zacząłem pracować to co weekend wybierałem się na taki obiad w plenerze nad Kamo. 
Tanie sieciówki to oczywiście Sukiya. Trzy lata temu, gdy przyjechałem do Japonii po raz pierwszy jadłem tam codziennie. Można się tam najeść porządnie i cena nie jest za wysoka. Ja zawsze wybieram zestaw gyudon w standardowym rozmiarze. W zestawie jest miska ryżu, talerz gyudonu, zupa miso i mała sałatka. Koszt to 470 jenów. Nie tak źle, jak w końcu dostanę swoją wypłatę to może zacznę tam chodzić. Chociaż ostatnio rozważam nad kupnem swojej suihanki, czyli urządzenia do gotowania ryżu. Przekonała mnie do tego tylko jedna rzecz. Oczywiście cena ryżu. 10 kilowy worek ryżu kosztuje od 2500 jenów. Łatwo sobie wyliczyć, że 100g porcja ryżu kosztuje bardzo niewiele, a w dodatek do ryżu zawsze mogę zaopatrzyć się we Fresco, albo samemu coś ugotować. Przecież jestem kucharzem.