piątek, 2 grudnia 2016

Delegacja - dzień trzeci, ostatni.

Dzień trzeci zaczął się jeszcze szybciej niż poprzednie. Jak dla mnie to była zbrodnia. Pobudka o godzinie 4 rano, wymeldowanie się z hotelu i do autobusu. W środku ciemnej nocy ładujemy się wszyscy do autobusu i jedziemy do Odawary na kolejny market rybny. Podróż zajęła coś około dwóch godzin. Praktycznie większość drogi jechaliśmy wybrzeżem, więc jak zrobiło się jasno można było podziwiać piękne japońskie krajobrazy. Z jednej strony morze, a z drugiej góry. Większość moich kompanów spała w najlepsze. Ja niestety należę do tego typu ludzi, którzy jak już wstaną to nie zasną. Nie potrafię spać w ciągu dnia. Z resztą uważam też to za pewną stratę czasu.

Na miejscu czekał na nas już przewodnik, który oprowadził nas po markecie i opowiedział o tym jak działa. Jest to market i przystań rybacka w jednym. Ryby kupione tam są łowione tego samego dnia. Jak w poprzednim markecie ryby są poukładane na jednej wielkiej hali. Kupowanie ryb odbywało się już w nieco inny sposób. Jako, że ryby były dopiero co złowione to nie były zamrożone. Leżały w styropianowych kontenerach wypełnionych lodem. Można też było kupić żywe ryby, które pływały w wielkich zbiornikach.
Co ciekawe kupcy byli "posegregowani" w grupy, które reprezentowały to do jakiej gałęzi przemysłu spożywczego należeli. Odróżnić ich można było po kolorze czapki. Czerwony oznaczał np. sieci restauracji i supermarkety a żółty kupców prywatnych. Żółci to pewnie właściciele małych sklepów lub restauracji. Najbardziej zaskoczył mnie fakt, że to właśnie drużyna żółta ma największy wpływ na cenę ryb, ale akurat ta grupa była najliczniejsza. Wszystkim grupom przewodził jeden człowiek, który prowadził ich do kolejnych stanowisk z rybami. Następnie opowiadał o towarze, a na końcu dawał sygnał do rozpoczęcia licytacji. W momencie tego sygnału rozpoczynał się chwilowy zamęt, bo właśnie wtedy kupcy rzucali na pojemniki z rybami kartki ze swoim numerem i kolorem. Po tej krótkiej walce ogłaszano, stanowisko przy którym odbędzie się kolejna sprzedaż. Co niektórzy ludzie biegli. Na prawdę ciekawy widok, ale nie ma się co dziwić, bo jak była to jakaś rzadka ryba i było jej zaledwie "kilka" sztuk a chętnych do kupna wielu to trzeba było się pospieszyć, żeby zobaczyć czy warto kupić te ryby. Dodać jeszcze można to, że na tym markecie mozna było też kupić już przetworzone ryby.
Po zobaczeniu tego całego interesującego przedstawienia udaliśmy się na spotkanie z prezesem marketu, który zrobił nam wykład na temat działalności marketu i o dalszych planach na przyszłość. Powiedział również o tym jakie ryby są poławiane w poszczególnych porach roku. Dostaliśmy też folder z różnymi materiałami na temat sposobów połowu ryb i komiksem w którym mama uczy swoją córkę jak się filetuje ryby. Co ciekawe ten market ma też swoją キャラ (kyara), czyli "maskotkę". Wszystko w Japonii ma swoje maskotki. Metro w Kioto ma aż trzy takie maskotki. Oczywiście są to nastoletnie dziewczyny. Licealistki dokładnie. I tutaj dochodzimy do 萌えキャラ (moe kyara), ale to raczej temat na oddzielny post.
Po spotkaniu z prezesem czas na jedzenie. W budynku należącym do marketu znajdowała się stołówka serwująca ryby, które można było wcześniej kupić na markecie. Większość grupy zdecydowała się zjeść tam śniadanie. Ja jednak wybrałem opcje o wiele lepszą, bo poszedłem na śniadanie do babcinki, która w rogu całego marketu sprzedawała różnego rodzaju napoje i kanapki. Przy swoim stoisku miała kilka krzeseł na których można było usiąść, chwilę odpocząć i poobserwować co się dzieje na markecie. Jak się tego spodziewałem, szybko wdałem się w dyskusję, z ludźmi którzy akurat tam przebywali no i oczywiście z babcinką. Byli to rybacy i pracownicy marketu. Zdziwiło mnie to jak dużo wiedzieli o Polsce i z jakim zaciekawieniem wypytywali mnie o różne rzeczy na temat Polski. W Kioto nigdy się z tym nie spotkałem, zazwyczaj ludzie nie wiedzieli nawet, gdzie leży Polska. Wiedzieli tylko, że Europa, ale to nie trudno odgadnąć bo białas ze mnie. Raz jeden Japończyk się mnie spytał czy Polska leży nad Wielką Brytanią... Nic wtedy nie odpowiedziałem.
Po śniadaniu i miłej pogawędce z miejscowymi czas wyruszyć dalej. Kolejny przystanek to muzeum i "fabryka" kamaboko, czyli takich fish cake. Akurat jak tam dotarliśmy to na miejscu była też wycieczka z podstawówki, tylko że oni bawili się w robienie swoich kamaboko a my tylko zwiedzaliśmy. Na przeciwko tego muzeum znajdował się mały lokalny browar, do którego ruszyłem bez chwili zastanowienia i nabyłem tam całkiem dobre craftowe piwko. W Japonii piwna rewolucja niestety nie wypaliła. Japończycy uważają, że craftowe piwo jest niedobre i piją te gazowaną wodę zabarwioną na żółto od wielkich koncernów.
Następnie pojechaliśmy do Kagawy na lunch. Oczywiście sushi. Po drodze każdy musiał wyjść przed wszystkich, przedstawić się, powiedzieć coś o sobie i podziękować za to, że może uczestniczyć w delegacji (jakbyśmy wszyscy tego nie robili już pierwszego dnia). Ryby w tej restauracji były kupione tego samego dnia na tym samym markecie, który kilka godzin wcześniej odwiedziliśmy. Restauracja powstała w latach siedemdziesiątych. Wydaje mi się, że wystrój za wiele się nie zmienił od tamtych lat, ale to nie jest ważne bo właśnie tam zjadłem najlepsze sushi jakie do tej pory miałem okazje próbować. Już po pierwszym kęsie doznałem szoku, że sam ryż może być tak dobrze przygotowany i smaczny. Mógłbym jeść tylko sam ryż. O rybie nie będę wspominał, bo była równie smaczna.Tak samo nori używane do maki czy gunkanów. Tak dobrego i chrupkiego jeszcze nie jadłem. Przeżycie dla moich kubków smakowych nie do opisania. W sumie nie ma się co dziwić, szefem kuchni jest tam zwycięzca konkursu sushi chefów z zeszłorocznej edycji. Jako ciekawostkę mogę dodać, że serwowali tam też sushi z surową koniną. Ciekawe doznanie. Po obiedzie zacząłem się zastanawiać jak dobre musi być sushi serwowane przez Jiro Ono, zdobywcę trzech gwiazdek i znajdujący się na liście top 10 najlepszych kucharzy na świecie. Kiedyś się przekonam na bank.
Sushi było tak pyszne, że nie mogliśmy przestać jeść. Przestaliśmy jeść w momencie w którym ktoś przyszedł i powiedział, że już się zbieramy. Stałem później z kolegą z pracy nad naszym stołem zdziwieni tym jak  mogliśmy tyle zjeść. Wniosek nasuwał się tylko jeden - było na prawdę pysznie.
Następnie powrót do Jokohamy, pożegnanie się z pozostałymi uczestnikami delegacji. Na stacji szybko kupujemy obowiązkowe omiyage, czyli prezent/pamiątka z wycieczki i do pociągu. Godzina drogi shinkansenem i jesteśmy w domu.

Podsumowując, wycieczka jak najbardziej mi się podobała, zobaczyłem wiele nowych rzeczy. Miałem też dzięki temu wyrwać się z Toyohashi. Bardzo chętnie pojadę na kolejną "delegację" tym bardziej, że kolejna ma być za granicą. Obym tylko został na nią zaproszony, bo w sumie mój prezes już nie musi się chwalić, że ma białasa w firmie. Plany są wyjazd do Singapuru albo na Filipiny, ponieważ są to kolejne rynki, które stowarzyszenie chce podbić swoim sushi. Jakbym mógł wybierać i jechać to chętnie bym pojechał do Singapuru, ale chyba tylko dlatego, że jest tam pewien uliczny sprzedawca, który dostał gwiazdkę michelin.
Na koniec wrzucam zdjęcia z ostatniego dnia.
Co to jest kamaboko po angielsku





kupcy w swoich kolorowych czapkach










"maskotka" marketu


3 komentarze:

  1. Chętnie bym zobaczył te komiksy o sposobach połowów ryb. Takie zboczenie zawodowe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zboczenie zawodowe? zaciekawiłeś mnie tym :D jesteś z zawodu rybakiem?

      Usuń
    2. Akwarystą, ale studiowałem na wydziale rybactwa i na papierze jestem rybakiem ze specjalizacją w akwarystyce.

      Usuń